Na jeden temat przy czwartku: Śmierć ekologicznego prądu?
Zapraszam Państwa do kolejnego artykułu z interaktywnego cyklu. Przypominamy zasady: co czwartek pojawia artykuł w cyklu "na jeden temat". Spośród komentarzy poniżej wybieramy najlepszy, który zostanie opublikowany jako samodzielny artykuł, lub którego autor będzie mógł rozwinąć swoją myśl i napisać autorski tekst, który opublikujemy na portalu. Oceny dokonuje zespół redakcyjny Zachęcam Państwa do rzeczowej i kulturalnej dyskusji - w końcu niecodziennie można zostać dziennikarzem wGospodarce.pl!
Autorem najlepszego komentarza pod artykułem „Urząd Dozoru Technicznego- ekonomia socjalizmu w jednej lekcji” jest Tomasz B (gratulacje!). Komentarzem z dnia 19.września godz. 16:38 wygrywa publikację swoich myśli na portalu wgospodarce.pl. Prosimy o kontakt [email protected] w celu uzgodnienia szczegółów publikacji. Wszystkim czytelnikom i komentatorom dziękuję i zapraszam na kolejny „czwartek”
Od jakiegoś czasu uniokratom zdarza się chlapnąć o bezsensowności pomysłu przejścia na alternatywną energię. Twierdzą, że jeśli nie zatrzymamy tej kuli śnieżnej czeka nas katastrofalna zapaść gospodarcza. Nie jest to dziwne. Od dłuższego czasu analitycy rynku (do tego nawet nie trzeba być wielkim mędrcem) trąbią o tym, jak to UE prowadzi nas nad energetyczną przepaść i pojedynczo każe skakać. Zaskakiwać może zmiana nastawienia uniokratów, którzy do tej pory nie byli skorzy głosić tez mających cokolwiek wspólnego z logiką, czy z prawdą. Skąd taki nagły odwrót?
Najpierw Antonio Tajani, unijny komisarz ds. przemysłu zaskoczył nas roztropnością ostrzegając przed konsekwencjami naszych zmagań z nadmierną emisją CO2. Później Wielka Brytania i obcięła subsydia do nadbrzeżnych farm wiatrowych. Zwieńczeniem jest sytuacja niemiecka.
BDEW, czyli niemieckie stowarzyszenie energetyki i gospodarki wodnej, będące najbardziej wpływową organizacją, w zasadzie tworzącą politykę Niemiec w zakresie energii elektrycznej – reprezentują większość firm z tej branży- w strategii na najbliższe lata zawarło radykalne odcięcie od wspierania ekologicznego prądu (Ökostrom – pochodzenia wiatrowego, wodnego, biomasowego lub solarnego, oferowany przez niemieckich dostawców (subsydiowany z podatków, a i tak niebotycznie drogi). Dokument zasiał panikę wśród organizacji ekologicznych i innych zielonych lewaków, którzy uznali, że to oznacza koniec Energiewende.
I nie ma w tym nic dziwnego. Lewackie organizacje odcinają kupony od naszej prądowej niedoli, a szkic dokumentu BDEW zakłada radykalną reformę promocji odnawialnych źródeł energii. Do tej pory regulowana cena prądu pochodzenia alternatywnego (fixprice niezależnie od ceny rynkowej, tak, aby producentom opłacała się produkcja) ma zostać uwolniona i wytwórcy tegoż mają sprzedawać swój produkt na takich samych zasadach, jak producenci tego całkiem normalnego prądu, czyli zwykłej giełdowej licytacji.
Jeśli propozycja BDEW stałaby się rzeczywistością i cena prądu pochodzenia odnawialnego zostałaby uwolniona, obawy lewaków są słuszne. Oznacza to koniec projektu Energiewende i powrót do cywilizowanych metod pozyskiwania elektryczności. Lepiej późno niż wcale, ale szału można dostać, jak wiele pieniędzy kosztowała nas paranoja CO2, a w przypadku niemieckim paranoja atomowa. Dzięki tej energetycznej zmianie Angela Merkel mogła pozostać przy władzy, jednak jakim brakiem odpowiedzialności cechuje się klasa rządząca naszym kontynentem, aby zmarnować tyle zasobów pieniężnych tylko po to, aby nas zaprowadzić nad energetyczną przepaść, a następnie powiedzieć „sorki, pomyliliśmy się, zawrotka”. Z drugiej strony, jak niewiele my, obywatele mamy oleju w głowie, że daliśmy się nabrać na lewackie propagandy.
Zmiana dyskursu dotyczącego prądotwórstwa w Europie oznacza tylko jedno... jest fatalnie. Unia nie zrezygnowałaby ze swojego sztandarowego projektu bez bardzo bliskiego widma krachu, który mógłby zaszkodzić jej jako strukturze. Podobnie rząd Niemiec, gdzie pofukushimowa panika zmusiła Merkel do stanowczych (i skrajnie nieodpowiedzialnych) działań – ryzyko idące za odwrotem od tej polityki musi stanowić „mniejsze zło” w stosunku do niezbyt odległych konsekwencji kontynuowania alternatywnej polityki prądowej. Dochodzi tutaj też kwestia amerykańska – w sytuacji ich „pójścia w łupki”, a naszego „w alternatywę” dysproporcja cen energii byłaby zwyczajnie nie do zaakceptowania. Podczas, gdy w US ceny osiągałyby rekordowo niskie rewiry, u nas prąd stawałby się towarem luksusowym.
Odwrót od alternatywnego prądu nie oznacza, że nagle rządy i UE przestaną nas naciągać. Teraz bohatersko, przy pomocy stu komisji, tysiąca komisarzy, milionów euro będą nas wyciągać z zapaści energetycznej. Powstanie kilka filmów dokumentalnych i ze dwa pełnometrażowe mijające się szerokim łukiem z prawdą, jednak z pewnością i to łykniemy, a wdzięczność nasza będzie trwać dziesiątki lat. Wszyscy, którzy liczyliśmy na wielką katastrofę prądową, która zmiecie z powierzchni ziemi struktury unijne, albo przynajmniej zmieni je nie do poznania, możemy się obejść smakiem. Zmiana oficjalnego stanowiska to oczywiście kwestia chęci przytrzymania stołka. Spryt tych na pierwszy rzut oka bezmyślnych durniów zaskakuje, tym bardziej wyczucie momentu. Bo chyba już nam wszystkim przejadł się ten eko-prąd.